_______________________________________________________________________
                                            ___
             __  ___  ___    _  ___   ____ |  _|  _   _  _  ___
            / _||   ||   |  | ||   | |_   || |_  | \ | || ||   |
           / /  | | || | |  | || | |   / / |  _| |  \| || || | |
         _/ /   |  _|| | | _| ||   \  / /_ | |_  | |\  || ||   |
        |__/    |_|  |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_|
                          |___|
_______________________________________________________________________

Wtorek, 11.08.1992.                                               nr 37
_______________________________________________________________________

W numerze:

         Andrzej Pomian - Powstanie Warszawskie: Imponderabilia
                          a "realizm"
           Henryk Dasko - Usmiech Feliksa Edmundowicza
           Marian Hemar - Przeklenstwo inteligencji
      Zbigniew J. Pasek - Najwiekszy obraz religijny swiata
         Jan Jaworowski - Dzienniczek z podrozy do Korei i Taiwanu
                          [cz. II]
      Andrzej Markowski - De-, re- i oszolomy
                  M. K. - Buty "Kusego" i koszulka Klobukowskiej
_______________________________________________________________________

[Od redaktora dyzurnego: dzisiejszy numer przynosi kilka uwag historyka
(A. Pomian) o zasadniczych kwestiach Powstania Warszawskiego (to juz
48 rocznica), dalej mamy glos w dyskusji (H. Dasko) na temat rozliczen
literatury ze stalinizmu skomentowany wierszem Hemara. Nastepnie kilka
wrazen z podrozy: do Kalifornii (moje wlasne) i dokonczenie travelogu
Jana Jaworowskiego z podrozy na Daleki Wschod. Numer zamykamy
rozwazaniami o wspolczesnej polszczyznie i tematem z historii sportu.

Przepraszamy za spozniona, a niekiedy za powtorna wysylke - trudnosci
techniczne.

zjp]
_______________________________________________________________________

[Tydzien Polski, 25.04.1992]

Andrzej Pomian

           POWSTANIE WARSZAWSKIE: IMPONDERABILIA A "REALIZM"
           =================================================

Marzycielski idealizm i przyziemny realizm, postawy zdawaloby sie
przeciwstawne, wystepuja nieraz w dziejach obok siebie, jak w powiesci
Cervantesa Don Kichot i Sancho Pansa. Obie wzial pod uwage przy ocenie
Powstania Warszawskiego znakomity dramaturg Jerzy Szaniawski w sztuce z
roku 1945 "Dwa teatry". Jej bohater - Dyrektor teatru "Male
Zwierciadlo", kieruje sie trzezwym, nawet nieublaganym realizmem. Ale w
przedsmiertnym snie zjawia mu sie nieoczekiwanie Dyrektor "Teatru
Snow", bedacy jak gdyby glebsza, ukrywana, tlumiona strona jego natury.
Pierwszy wypowiada swoj poglad o Powstaniu bardzo kategorycznie: "Znam
Was, zolnierzyki mlode. To z rodu tych, co ida z motyka na slonce
(...). Ida z bronia slaba, nierowna, smieszna. Potepialem ich.
Wytykalem glupstwo, nierownosc, szalenstwo". "Zniewazyl was, zolnierze
mali, mowiac o sloncu i motyce" - mowi pozniej Dyrektor drugi. "Chcial
klamstwem zaslonic wzruszenie (...). Ubogim bylby artysta, gdyby nie
widzial urokow niedorzecznosci i nie wierzyl, ze wasze watle szable
moga i w slonce uwierzyc i ze slonca posypac iskry (...). Dyrektorze
'Malego Zwierciadla'! Z nowego naszego juz brzegu bedziesz patrzal, jak
wyrasta ku gorze miasto najdrozsze, miasto ukochane, a ponad dachami
jeszcze wyzej wyrastaja wieze coraz smuklejsze, az zatrzymane w
najwyzszej ekstazie patrzec beda znowu dlugie lata w niebo, chwytajac
wieczny niepokoj piorunow i wielki spokoj mlecznych drog".[1]

Jak w dramacie Szaniawskiego, tak w Powstaniu Warszawskim wyszly na jaw
nie tylko wysokie koszty idealizmu, ale i bezradnosc realizmu.
Powstanie mialo byc realizacja idealistycznie pomyslanego zamiaru. I
Dowodca Armii Krajowej, i Delegat Rzadu, i czolowi politycy Podziemia
wyczuwali instynktownie, co wyczuwala takze ulica warszawska, ze w
momencie gdy wojska sowieckie zajawszy ziemie polskie na wschod od
Wisly podchodza do Stolicy, nie moze ona pozostac bierna. Wazyla sie
sprawa niepodleglosci. Rozstrzygaly sie na lata losy Polski. W gre
wchodzily imponderabilia. W takiej chwili - myslano na gorze Podziemia
- nie moze zabraknac czynu polskiego, ktory by wyrazil potezniej niz
slowa prawdziwa wole narodu. Bezczynnosc Warszawy, reprezentantki
calego kraju, oznaczalaby kapitulacje przed Kremlem, oddawalaby mu
tytul historyczno-polityczny do urzadzenia Polski po swojemu.

Do tego idealistycznego zalozenia doszly kalkulacje operacyjne. Dowodca
AK gen. Bor-Komorowski nie liczyl na zyczliwosc Kremla, uwazal jednak,
ze bedzie sie on kierowac swoim zywotnym interesem wojskowym:
mozliwoscia jak najszybszego przekroczenia linii Wisly. Widzial
doskonale, ze wojska sowieckie zawsze korzystaly z ulatwien, jakie im
dawaly uderzenia Armii Krajowej na Niemcow w miare przesuwania sie
frontu. Ocenial, ze tym bardziej skorzystaja one z tego w Warszawie ze
wzgledu na jej wielkie znaczenie strategiczne. Lezala ona przeciez na
glownym kierunku ofensywy sowieckiej w punkcie kluczowym, gdzie
zbiegaja sie najwazniejsze szlaki komunikacyjne. Jej szybkie zajecie
umozliwi dalszy pochod radziecki na Berlin. A Kremlowi musi bardzo
zalezec na pospiechu wlasnie teraz po zamachu na Hitlera i w obliczu
wielkich postepow Aliantow na Zachodzie. W tych warunkach Warszawa musi
sie stac terenem uporczywego boju sowiecko-niemieckiego, ktory zada
miastu wielkie szkody. Skrocic czas trwania tego boju i zaoszczedzic
tym samym Warszawie przynajmniej czesci zniszczen moze tylko uderzenie
Armii Krajowej na Niemcow od tylu na samej linii frontu, co ulatwi
ogromnie wojskom sowieckim jego przelamanie.

Jak sie nastepnie zachowa Armia Czerwona - tego nikt nie mogl z gory
przesadzic. Po dotychczasowych doswiadczeniach zarysowywala sie jednak
grozba, ze Kreml zechce sie ostatecznie rozprawic z Armia Krajowa, ale
dopiero po wyrzuceniu Niemcow z Warszawy. Dowodca AK byl na taki obrot
spraw przygotowany. Zaraz po walce zamierzal skoncentrowac swe sily na
Woli i w razie proby ich rozbrajania przez Armie Czerwona - z gory sie
zdecydowal postawic jej opor zbrojny, pierwszy na ziemiach polskich na
zachod od Bugu. Zdawal sobie oczywiscie sprawe, ze przegra. Ale sadzil,
ze nie bedzie mogl postapic inaczej z powodow politycznych i
historycznych. Bylaby to obrona niepodleglosci rownie konieczna w roku
1944, jak przedtem w roku 1939.

Rachuby operacyjne zawiodly. Stalin wzywal przez radio Warszawe do
powstania w przekonaniu, ze po dotychczasowych przesladowaniach
sowieckich Podziemie sie juz nie ruszy, a gdy Armia Czerwona bedzie
zajmowac Warszawe, komunisci upozoruja w niej akcje zbrojna, co pozwoli
Kremlowi na rownie pozorne powierzenie im wladzy. Gdy sie jednak
przekonal, ze 1 sierpnia 1944 roku za bron w Warszawie porwala Armia
Krajowa, nastepnego dnia nakazal wstrzymanie dzialan sowieckich na
calej linii Wisly. Przy takim stanowisku Kremla - kazda z alternatyw
stojacych przed Stolica wiodla do nieuchronnej tragedii: zarowno
powstanie jak i bezczynnosc. Zachod umywal rece. Zwiazek Sowiecki
wygrywal wojne na wschodzie i decydowal o przyszlosci przyleglej czesci
Europy. Sprawdzaly sie slowa Eneasza z ksiegi II "Eneidy":

                         In media arma ruamus
    Una salus victis - nullam sperare salutem.

    Rzucajmy sie w sam gaszcz boju, albowiem dla pokonanych
    Jeden jest tylko ratunek - nie oczekiwac ratunku.

A teraz bomba! Ogloszony niedawno dokument oparty na wynurzeniach gen.
Leona Bukojemskiego, jednego z "wtajemniczonych", stwierdza, bez
zadnych watpliwosci, ze "Stalin zamierzal wcielic Polske do Zwiazku
Sowieckiego i uczynic z niej 17 republike zwiazkowa. Plany te
udaremnilo Powstanie Warszawskie. W obliczu sytuacji powstalej w
Warszawie, Kreml zrezygnowal z aneksji Polski" [2]. Tak wiec mimo
przegranej militarnej i zniszczen - Powstanie Warszawskie osiagnelo w
znacznej mierze swoj cel polityczny: nie dopuscilo do nowego
wykreslenia Polski z mapy Europy. Nie bylo "burza w szklance wody" [3].
Katastrofa bylaby natomiast bezczynnosc AK w Warszawie, czego tak
pragneli rozni politycy i wojskowi, zwlaszcza na emigracji, rzadzacy
sie, jak sadzili, kategoriami "realizmu". Gdyby sie spelnily ich
zyczenia, Polska przez kilkadziesiat lat stanowilaby czesc Zwiazku
Sowieckiego. Wystrzegajmy sie ocen tzw. "realistow", gdy zapominaja o
imponderabiliach!

W zbiorowej pamieci narodu pozostaly nie tylko ruiny i zgliszcza.
Historyk krajowy Tomasz Strzembosz pisal w roku 1984, ze "Powstanie
Warszawskie stworzylo wielki i tworczy mit Armii Krajowej (...), Polska
solidarnosci (...) zbudowana jest takze na milosci i ofierze powstancow
warszawskich" [4].

Powstanie Warszawskie bylo przelomem dziejowym: zrywem przeciwko
Niemcom zamknelo epoke powstan; potezna manifestacja niepodleglego
ducha polskiego w obliczu przemocy sowieckiej zapoczatkowala okres
dalszych zmagan o niepodleglosc, juz jednak nie oreznych, lecz
cywilnych, politycznych, spolecznych - od dzialalnosci Polskiego
Stronnictwa Ludowego poprzez rok 56, 68, 70 i KOR po SOLIDARNOSC. Bylo
najdonioslejszym pod wzgledem znaczenia dziejowego czynem polskim od
konca kampanii wrzesniowej 1939 roku do sierpnia 1980 roku, czynem,
ktory zaowocowal w sierpniu 1989 roku. Kiedy to powolany zostal do
zycia pierwszy po wojnie niepodlegly krajowy rzad polski Tadeusza
Mazowieckiego.

__________________________________
[1] Jerzy Szaniawski: "Dwa teatry", Komedia w trzech aktach,
    wyd. VI, Krakow 1975, s. 61, 69-70
[2] "Stosunki Rzeczypospolitej Polskiej z Panstwem Radzieckim
    1918-1943", Wybor dokumentow, Wybor i opracowanie Jerzy
    Kumaniecki, Warszawa 1991, s. 242
[3] Jan Nowak (Zdzislaw Jezioranski), "Kurier z Warszawy",
    Londyn 1978, s. 319
[4] Tomasz Strzembosz: "Refleksje o Polsce i Podziemiu
    1939-1945", Warszawa 1990, s. 128

_______________________________________________________________________

[Ex Libris 21, Dodatek do Zycia Warszawy, lipiec 1992]

Henryk Dasko

                      USMIECH FELIKSA EDMUNDOWICZA
                      ============================

Jako pierwszy zwrocil na to uwage naturalnie Tadeusz Konwicki. Szlo o
socrealistow, ktorym juz wtedy mozna bylo z luboscia i do woli szperac
w zyciorysach. "Ech, pryszczaci" - napisal Konwicki - "ech, stalinowcy,
sokoly kulawe... samobojcy, ktorym gaz sie zatkal... Kazda menda, ktora
ktos przypadkowo poczal o dziesiec lat za pozno, moze was dzis dopasc i
wyruchac bezwstydnie na oczach rozbawionej gawiedzi..."

Prorocze slowa. W artykule trafnie zatytulowanym "Szwancparada" (Ex
Libris 20) Marek Adamiec zwraca uwage, ze majacy dzis miejsce ogolny
przeglad czystosci rak, na ktorych poszukuje sie czerwonych plam, nie
omija takze i pisarzy, niekoniecznie nawet wspolczesnych, niekoniecznie
nawet pryszczatych. Oto Jan Walc demaskuje kolaboracje Mickiewicza z
caratem; co to ma wspolnego, zapytuje rozsadnie Adamiec, z wartoscia
literacka "Pana Tadeusza"?

Oto Wlodzimierz Bolecki, od lat kruszacy kopie w obronie czci i honoru
skazanego na smierc za kolaboracje z Niemcami Jozefa Mackiewicza,
domaga sie na lamach "Polityki" jednakowego stosunku do wszystkich
kolaborantow; jezeli wydajemy wyrok na Mackiewicza, pisze Bolecki,
postawmy pod sad takze Stryjkowskiego, Putramenta, Tyrmanda.

Tyrmanda? Czyzby pomylka? Wszak Tyrmand nalezy do naszego
skromniutkiego panteonu autentycznych swietych antykomunizmu; gdzie
szukac bardziej zasluzonych w walce z Imperium Zla? Czterdziesci blisko
lat nieprzejednanej, jednoznacznej postawy, wyrzucony z redakcji
"Przekroju" i Zwiazku Dziennikarzy Polskich za sprawozdanie z meczu
bokserskiego uznane za antyradzieckie, autor "Dziennika 54", dokumentu
jedynego w swoim rodzaju, w USA ideolog antykomunizmu tak bojowy, ze
nieraz zatracajacy o fanatyzm; coz na nim, poza skarpetkami,
czerwonego? A jednak...

Otoz Leopold Tyrmand jako dwudziestoletni, uciekajacy przed Niemcami
Zyd, pisywal w roku 1940 w Wilnie przez kilka miesiecy prosowieckie,
agitacyjne felietony w "Komsomolskiej Prawdzie", organie
Komunistycznego Zwiazku Mlodziezy Litwy. Felietony skonczyly sie wiosna
1941, kiedy to Tyrmanda aresztowalo NKWD. Bolecki uzywa jego nazwiska w
okreslonym celu; takze i Mackiewiczowi udowodniono kilkumiesieczna
zaledwie wspolprace z prohitlerowskim "Goncem". (...) Jednakze
ustawienie Leopolda Tyrmanda pod wspolna szturmowka z Jerzym
Putramentam przywodzi na mysl - pisze to z zalem, poniewaz szanuje
Wlodzimierza Boleckiego - ow cytat z Gogola: "Jeden u nas porzadny
czlowiek, a i ten, prawde mowiac, swinia..." (...)

Propozycja Boleckiego stanowi zaiste szczegolna wizje historii kultury
w powojennej Polsce. Marek Adamiec protestuje: rozliczanie tworcow z
ich biografii to nic innego jak garnizonowa szwancparada, nalezaloby
raczej przyjrzec sie temu, czego dokonali jako pisarze. Jest to dzis,
niestety, glos wolajacego na puszczy.

W sferze literaturoznawsta kwitnie obecnie zupelnie inna forma badan
naukowych. Polecamy Panstwu mila ksiazeczke "Liber lizusorum" (Burchard
Edition, Warszawa 1991). (...) To stustronicwe dzielko sklada sie ze
zwiezlych, acz smakowicie dobranych cytatow z wczesnych lat
piecdziesiatych, pieczolowicie udokumentowanych bibliograficznie,
zazwyczaj wychwalajacych Generalissimusa Stalina lub potepiajacych
zakusy imperialistow. (...) Poniewaz znaczna czesc cytatow
przedrukowywana byla uprzednio w rozmaitych artykulach i publikacjach
ksiazkowych i kartkujac broszurke czytelnik moze nie docenic jej
walorow poznawczych, autor "Liber lizusorum" na ostatniej stronie
umiescil czarna liste tworcow, z ktorych prac pochodza wybrane cytaty.
Jako, ze standardowa lista nikczemnikow - obaj Brandysowie, Kobylinski,
Lewin etc. - moze sie wydac niewystarczajaco ponetna, Stefan
Kobierzycki postanowil dodatkowo ujawnic zlowroga przeszlosc ludzi, na
ktorych koledzy Kobierzyckiego nie zdazyli uprzednio nakablowac.
Spotykamy wiec tam nazwiska Andrzeja Drawicza, Stefana Kieniewicza,
Stanislawa Lema, Slawomira Mrozka, Janusza Tazbira, Jerzego Waldorffa.
Efektem jest paradoks szczegolny, choc kto wie czy nie lezacy w zamysle
autorow owego elementarza donosu: zestawienie cieszacych sie ogolnym
szacunkiem postaci z Wlodzimierzem Sokorskim, Arturem Starewiczem miast
przewartosciowywac stosunek do tych pierwszych, powoduje juz tylko
wzruszenie ramion w stosunku do tych drugich.

Pierwowzorem "Liber lizusorum" byla oczywiscie "Paranoja - zapis
choroby" Andrzeja Romana, ksiazka obszerniejsza, choc oparta na
identycznych zasadach metodologicznych. Profesorowie Aleksander
Gieysztor i Stanislaw Lorenz sasiaduja tam z Wladyslawem Machejkiem i
Enverem Hodza. Zastanawiam sie, o czyja paranoje tu chodzi? Zapis
czyjej choroby? W zakamarkach pamieci zaczyna uporczywie kolatac
fragment bojowego wiersza z lat piecdziesiatych, jak ulal pasujacego
dzis jako motto do dziel Kobierzyckiego i Romana:

    ...Czujniej, towarzysze, czujniej
    dotrzymamy epoce kroku
    i pod skora legitymacji
    trzeba umiec wymacac wrogow.

W najlepszym razie - konkluduje Marek Adamiec - moze nam sie udac
"wygrzebanie kilku istotnie waznych ksiazek ze straszliwej masy
papieru, zapisanej w latach 1947-1990". Socrealizm jest i pozostanie
fragmentem naszej historii, elementem polskiej kultury powojennej,
istotnym przede wszystkim ze wzgledu na masowy udzial tworcow, i to
bynajmniej nie tylko z obawy przed zsylka za Krag Polarny. Byl to,
wbrew pozorom, okres znaczacy artystycznie, nie tyle dzieki stworzonym
wowczas dzielom, co ze wzgledu na ich brak. Realizm socjalistyczny
stanowil zjawisko calkowicie racjonalne: jesli za pomoca nakazow miano
zmienic ustalony porzadek swiata, to nakazowo sterowana sztuka byla juz
tylko logiczna kontynuacja tej tezy. (...)

Panstwo potrafilo wyegzekwowac ograniczenia wolnosci tworczej artysty
znacznie lepiej, niz niegdys czynily to dwor albo Kosciol. W
socrealizmie mialo nie byc miejsca dla nowego El Greca czy Caravaggia;
pisarzy i poetow wysylano w tzw. teren, aby mogli opisac nowo
zainstalowana turbine lub remont zajezdni autobusowej; plastykom
powierzono tworzenie wizerunkow Paula Robesona. Sztuka, podporzadkowana
ideologii, pozbawiona swobody wyboru zarowno formy jak i tresci,
przestala byc wyrazem indywidualnych mozliwosci tworczych, a wiec de
facto przestala byc sztuka. Poezja i proza przejely funkcje normalnie
utozsamiane z publicystyka, zas sztuki plastyczne mialy zadowolic sie
ekspozycja plakatowych, propagandowych misji. Fakt, ze w owym okresie
powstala jedynie znikoma liczba dziel dajacych sie ocenic jako istotne,
byl juz tylko naturalnym efektem antyartystycznej koncepcji realizmu
socjalistycznego.

Wojciech Tomasik, czolowy specjalista od polskiej literatury
socrealistycznej, w swojej ksiazce "Polska powiesc tendencyjna 1949-
1955" (Ossolineum 1988) zwraca uwage na niemal calkowity brak
jakichkolwiek opracowan analitycznych dotyczacych tego okresu. Od czasu
wydania ksiazki Tomasika ukazaly sie dwie inne, arcyciekawe prace
dotyczace realizmu socjalistycznego. Jedna z nich jest zbior szkicow
tego samego autora "Slowo o socrealizmie", druga - syntetyczna,
doskonale udokumentowana ksiazka Teresy Wilkon "Polska poezja
socrealistyczna w latach 1949-1955". (...) O literaturze dzieciecej,
satyrze czy masowej rozrywce okresu stalinizmu - aspektach, ktore przez
wiele lat usilowaly ksztaltowac spoleczna swiadomosc - nie sposob
znalezc jakichkolwiek materialow.

W braku rzetelnej informacji pozostaje, jak pisze Adamiec,
szwancparada. Niewazne co (to wszak wiadomo z gory), wazne kto. Adamiec
wywodzi poczatki owego kuriozalnego spojrzenia na literature od "Hanby
domowej" Jacka Trznadla. Przeczytalem te ksiazke ponownie. Pozostanie
waznym, moze jednym z najwazniejszych dokumentow swego czasu. Czytajac
ja trudno jednak nie zauwazyc, ze ton prowadzacego rozmowy z pisarzami
Trznadla to ten sam glos, ktorego uzyla Teresa Toranska przeprowadzajac
wywiady do ksiazki "Oni". Ale Toranska, dziennikarka, ktora swoj
zyciorys zawodowy rozpoczynala w latach siedemdziesiatych, siedziala
twarza w twarz z Jakubem Bermanem i Wiktorem Klosiewiczem. Trznadel,
niegdys zwany "Adamem Wazykiem polskiej krytyki literackiej",
dyskutowal nie z Romanem Werflem, lecz z Jackiem Bochenskim i Jerzym
Andrzejewskim, swoimi dawnymi towarzyszami broni. Slysze gluchy odglos
bicia sie w cudze piersi. Czy ktos zrobi kiedys wywiad z Jackiem
Trznadlem?

W noweli "Cmentarze", ktorej akcja toczy sie we wczesnych latach
piecdziesiatych, Marek Hlasko umiescil barwny, nalezacy do najlepszych
fragmentow jego prozy opis zebrania partyjnego w zakladzie
przemyslowym. Fabryczny donosiciel, zetempowiec Blizniaczek, denuncjuje
kolegow: ten nazwal psa burzuazyjnym imieniem "Samba" (Przekazac sprawe
bezpieczenstwu), Inny zbiera nalepki od butelek (Tacy na Korei
strzelali do kobiet i dzieci). Ogarnia mnie przerazajace uczucie, ze
oto zetempowiec Blizniaczek powrocil na scene historii. Przegladam
"Liber lizusorum", przegladam wydana w 1951 roku przez "Ksiazke i
Wiedze" broszurke "Jak robotnicy i chlopi polscy walczyli przeciw
kapitalistyczno-obszarniczym rzadom wstecznictwa i zdrady narodowej".
Sa zdumiewajaco podobne, jakby pisane ta sama reka. Gdzies w zaswiatach
usmiecha sie waskimi wargami nasz Wielki Rodak, Feliks Edmundowicz
Dzierzynski.

_______________________________________________________________________

Marian Hemar

                       PRZEKLENSTWO INTELIGENCJI
                       =========================

                  Rzecz w tym wlasnie - ze mozna i tak
                  I siak mozna i takze na wspak.
                  Tedy mozna, tamtedy, jak chcesz.
                  I tak samo; i przeciwnie tez.
                  I tu mozna i nie tu i tam
                  I gdzie indziej - jak uwazasz sam.
                  Mozna prosto i w gore i w dol.
                  Na calego i mozna przez pol.

                  I dlatego bo widzisz i wiesz
                  Ze tak mozna i na opak tez
                  Ze tak samo i tutaj i tam
                  I posrodku - jak wybierzesz sam,
                  I ze mozna i w gore i w dol.
                  Na calego i takze na wpol
                  I dookola i naprzod i wstecz -
                  Z tego potem sie bierze ta rzecz:

                  Ze juz wcale nie mozna. Ni tak
                  Ani siak, ani owak, ni wspak,
                  Ani w glab juz nie mozna, ni wszerz.
                  Tu nie mozna, tam nie mozna tez.
                  Ani w gore, ni w dol, ani w przod.
                  Ani wprost, ni na przelaj, ni w brod.
                  Ani w bok, ni na przekor ni wstecz -
                  Jakzez trzeba
                       A w tym wlasnie rzecz.

_______________________________________________________________________

Zbigniew J. Pasek

                   NAJWIEKSZY OBRAZ RELIGIJNY SWIATA
                   =================================

W czasie swojej ostatniej wyprawy do Kaliforni, ktora odwiedzilem juz
_po_ rozruchach w Los Angeles, a jeszcze _przed_ seria trzesien ziemi,
trafilem na polonicum byc moze szerzej nieznane, i choc nieco blednace
przy blaskach Hollywood, to jednak warte wydobycia z zapomnienia.

W Kalifornii jest wiele rzeczy wartych zobaczenia, dosc wymienic
tamtejsze parki narodowe, na ktorych podziwianie nalezy przeznaczyc
kilka sezonow wakacyjnych. Ale i w samym Los Angeles, oprocz atrakcji
dla kinomanow, mozna zobaczyc rzecz unikalna - "najwiekszy obraz
religijny swiata". I tu niespodzianka!: tak wlasnie reklamowane jest
malowidlo Jana Styki "Golgota", wystawiane pod amerykanskim tytulem
"Crucifiction". Jak sie bowiem okazuje, ten obraz, dzielo polskiego
malarza, jest w Ameryce juz od kilkudziesieciu lat.

"Golgota" namalowana zostala przez Styke w roku 1896. Prace nad nia
artysta rozpoczal wkrotce po ukonczeniu "Panoramy Raclawickiej", z
inspiracji Ignacego Paderewskiego. Czekajac na wykonanie olbrzymiego
plotna do obrazu, zamowionego w Holandii, Styka spedzil kilka miesiecy
w Palestynie, zbierajac materialy i wykonujac liczne szkice do tego
malowidla.

Sam obraz jest rzeczywiscie monumentalnych rozmiarow: ma 15 metrow
wysokosci i 65 metrow dlugosci! Po ukonczeniu "Golgota" byla wystawiona
po raz pierwszy w styczniu 1897 roku w Warszawie, w specjalnie do tego
celu wybudowanym (za pieniadze Paderewskiego) pawilonie na Karowej.
Obraz stal sie wielkim wydarzeniem w Warszawie, sciagajacym olbrzymie
tlumy. Potem, z wielkim powodzeniem wystawiano "Golgote" dwukrotnie w
Rosji; w koncu w 1904 roku pojechala na Wystawe Swiatowa do St. Louis w
Stanach i tu ugrzezla na dobre. Z powodu nieuczciwosci przedsiebiorcow
amerykanskich obraz zostal zajety prawnie przez wladze podatkowe z
powodu nieuregulowanych oplat za skladowanie. Przelezal sie w jakichs
magazynach w Chicago do 1944 roku, kiedy to wystawiono go na aukcji.
Kupil go wowczas za bezcen, gdyz obraz byl bardzo zniszczony, dr.
Hubert Eaton.

Eaton byl zalozycielem w Los Angeles kilku tzw. "parkow pamieci"
(Memorial Park), stanowiacych hybryde cmentarza i galerii sztuki. Eaton
postanowil obraz odrestaurowac i udostepnic swiatu. Kiedy sie
dowiedzial, ze w Stanach sa synowie Styki, Adam i Tadeusz, (tez zreszta
malarze), zaproponowal im prace nad odnowa obrazu. Ostatecznie jeden ze
Stykow, Adam, podjal sie tego zadania. W miedzyczasie dla godnego
wystawienia obrazu wybudowano specjalny pawilon. Do oswietlenia
monumentalnego malowidla Eaton wynajal z Francji ekipe, ktora
oswietlala Luwr. Ostatecznie ponowne uroczyste odsloniecie obrazu
nastapilo na Wielkanoc roku 1951.

Obraz, oprocz tego ze jest rzeczywiscie imponujacych rozmiarow, jest
namalowany po mistrzowsku. Znajduje sie na nim w sumie ponad 1000 (!)
postaci. "Golgota" wlasciwie pokazuje moment tuz przed ukrzyzowaniem,
gdy Chrystus i dwaj skazani razem z nim czekaja na wykonanie wyroku.

Dodatkowo dramaturgie przedstawianego zdarzenia podnosi sposob
prezentacji malowidla. Obraz nie jest udostepniany w sposob typowy dla
zbiorow muzealnych, gdzie obrazy po prostu wisza na scianach. W Forest
Lawn "Golgota" ma oprawe typu "swiatlo i dzwiek". Obraz jest wystawiany
w sali widowiskowej na kilkaset miejsc. Na poczatku pokazu jest
zaloniety; potem gasnie swiatlo. W zupelnej ciemnosci odsuwa sie
kurtyna, a z tasmy plynie historia ostatnich godzin Chrystusa przed
ukrzyzowaniem - rownolegle reflektory wybieraja z obrazu poszczegolne
postacie, ilustrujac opowiesc. Dopiero na samym koncu wlaczane jest
oswietlenie pozwalajace obejrzec "Golgote" w calej okazalosci. Wszystko
to trwa moze z pol godziny i z pewnoscia warte jest tego jednego
dolara, placonego przy wejsciu. Obecnie obraz jest prezentowany "na
plask", chociaz oryginalnie byl wystawiany, tak jak wiekszosc panoram -
polkoliscie, ale to tylko jeszcze zwieksza wrazenie jego ogromu.

Powstanie "Golgoty" nastapilo w iscie rekordowym czasie. Prace na
obrazem rozpoczeto 5 marca 1896 roku, we Lwowie, w budynku oproznionym
przez "Panorame Raclawicka", ktora tymczasem pojechala do Budapesztu. W
ciagu 16 dni calosc kompozycji zostala przeniesiona weglem na plotno, a
21 marca rozpoczelo sie malowanie. Ostatecznie obraz zostal ukonczony 8
lipca 1896 r.

Tlo obrazu stanowi rozlegly krajobraz jerozolimski z gorami Oliwna,
Skopus, Gilead i Moab i droga do Samarii. Po prawej stronie rysuje sie
Jerozolima: Brama Efraima, Warownia Antonia, Swiatynia z czasow Heroda,
Brama Gennat, domy Annasza i Kaifasza i palac Heroda. Obraz pokazuje
tlumy ludzi, pragnacych byc swiadkami ukrzyzowania; tuz przy krzyzach
czekaja czlonkowie Sanhedrynu z arcykaplanami Annaszem i Kaifaszem,
zolnierze rzymscy, oraz Szymon Cyrenajczyk, rzymski pretor i liktor.
Z jednego z dachow obserwuje to wszystko stary Ben Hur. Odrebna grupe
stanowia Matka Chrystusa, Marta, Magdalena, Jan Ewangelista, Lazarz
oraz apostolowie i uczniowie. Srodek ciezkosci obrazu stanowi bez
watpienia postac Chrystusa, namalowana nieco z boku, jakby rozswietlona
ostateczna medytacja i poddaniem sie losowi. Wszystko to ma miejsce pod
zaciagajacym sie ciemnymi chmurami niebem, przez ktore jednak jeszcze
przebija sie slonce.

Malarskie panoramy w XIX wieku stanowily odmiane "sztuki masowej" -
niemal kazda stolica europejska czy wieksze miasto mialo swoja
panorame. Dopiero wynalazek i rozpowszechnienie kina usunely panorame w
cien. Niewiele ich przetrwalo do czasow wspolczesnych, glownie wskutek
tego, ze powstanie panoramy, olbrzymiego malowidla wiazalo sie ze
sporymi kosztami: najpierw malowania, potem zas wystawiania. Totez aby
uzyskac maksymalny zysk, po zakonczeniu "eksploatacji" obrazy te byly
ciete i sprzedawane w mniejszych fragmentach.

Warto przypomniec, ze "Golgota" jest jedna z 9 panoram stworzonych
przez polskich malarzy na przelomie XIX i XX wieku. Pierwsza z nich,
namalowana przez Henryka Jablonowskiego, przedstawiala wyprawe admirala
Perry'ego do Japonii i byla po raz pierwszy wystawiona juz w roku 1855
w Stanach Zjednoczonych. Kolejna, i najbardziej znana, sa "Raclawice"
Jana Styki i Wojciecha Kossaka, wystawione po raz pierwszy we Lwowie w
1894 r. Kolejne panoramy to, poza "Golgota", "Panorama Tatr", "Bem pod
Siedmiogrodem", "Meczenstwo pierwszych chrzescijan", "Przejscie
wielkiej armii Napoleona przez Berezyne", "Somosierra" i "Bitwa pod
Piramidami". Do naszych czasow dotrwaly jedynie dwie, "Raclawice" i
"Golgota".

Ze Styka wiaze sie tez los "Panoramy Tatr", ktorej polowa zakonczyla
swoj zywot jako ... odwrotna strona "Meczenstwa pierwszych chrzescijan"
- wlasnie Styka byl jednym z nabywcow "Tatr" i na uzyskanym blejtramie
stworzyl kolejne swoje dzielo - sciagnelo to zreszta gromy na jego
glowe.

Jeszcze moze kilka slow o Hubercie Eatonie, uznawanym za czolowego
"reformatora" wygladu amerykanskich cmentarzy. To wlasnie on, w 1917
roku zamienil maly cmentarzyk w Glendale, na przedmiesciu Los Angeles,
w "park pamieci", jedno z najbardziej znanych miejsc pochowku w Stanach
Zjednoczonych. Przez jednych Eaton jest nazywany Mistrzem Budowniczym
(Master Builder), przez innych zas Mistrzem Kiczu. Pod jego reka
cmentarz w Glendale zmienil sie w cos rodzaju parku fantazji. Teren
parku, polozony na wysokich wzgorzach, stal sie nie tylko miejscem
spoczynku wielu znanych osob, ale tez miejscem wypelnionym bajkowa
architektura w stylu neogotyckim, importowanym ze Starego Swiata.

Filozofia Eatona w kreowaniu takiego cmentarza bylo "umocnienie wiary
ludzkiej w niesmiertelnosc" i "zlikwidowanie obaw przed nicoscia", a
jednoczesnie stworzenie miejsca "przypominajacego chwile szczescia i
pozwalajacego zapomniec bol straty". Park Pamieci w Glendale jest z
pewnoscia monumentem imitacji: znajduja sie tutaj kopie "Dawida"
Michala Aniola (reklamowana jako "wieksza niz oryginal" (!)), "Drzwi
do raju" z florenckiego baptysterium, czy wreszcie witrazowa replika
malowidel z Kaplicy Sykstynskiej. Wszystko to z pewnoscia pasuje do
filozofii jakby pozyczonej z pobliskiego Hollywood: "Larger than
life".

Rokrocznie w Forest Lawn i na cmentarzach satelitarnych odbywa sie
ponad 8 tysiecy pogrzebow, czyli co dziesiaty w Kalifornii. Cmentarz w
Glendale stal sie miejscem ostatniego spoczynku wielu gwiazd filmowych
- leza tu m.in. Humphrey Bogart, Errol Flynn, Stan Laurel, Spencer
Tracy, Clark Gable czy Jean Harlow. Komik W. C. Fields, ktory trafil
tam ostatecznie w 1946 r., spytany kiedys, jakie chcialby miec
epitafium odpowiedzial: "Here lies W. C. Fields. I would rather be in
Philadelphia".

Jan Styka zmarl w Rzymie 28 kwietnia 1925 roku, tam tez zostal
pochowany. W 1959 roku zwloki Jana Styki zostaly przeniesione z Wloch i
pochowane obok zwlok jego syna Tadeusza w Kwaterze Niesmiertelnych na
cmentarzu Forest Lawn, w poblizu amfiteatru z "Golgota".


-----------------
Zainteresowanym malarstwem Styki polecam dwujezyczna ksiazke Czeslawa
Czaplinskiego "Saga rodu Stykow. The Styka Family Saga" (Bicentennial
Publishing Corp., New York, 1988)

Zbigniew J. Pasek

_______________________________________________________________________

Jan Jaworowski 

             DZIENNICZEK Z PODROZY DO KOREI I TAIWANU [cz. II]
             ========================================


sobota - poniedzialek, 30 maja - 1 czerwca

[...] Jest niedziela, idziemy na sniadanie do profesora Kwun. Byl on
przez 30 lat profesorem w Michigan State University, teraz jest
wice-prezydentem w Pohang. Oboje z zona mowia dobrze po angielsku, sa
zamerykanizowani i bardzo swiatowi.

Potem jedziemy do historycznych miejsc w okolicach Kyong-Jiu. Wjezdzamy
na gore, tam sa slynne Swiatynia Polguksa i Grota Sokkul-Am. Pogoda
jest piekna, goraco, i tlumy zwiedzajacych, przewaznie mlodych ludzi, w
tym cale wycieczki klerykow buddyjskich: mlodzi chlopcy, wszyscy ubrani
jasno-niebiesko. Wielu podchodzi do nas, zeby sie sfotografowac z Eva.

Swiatynie i pagody na wysokich wzgorzach sa piekne, wielostopniowe, ze
stromymi schodkami i wygietymi dachami. Te swiatynie sa prostsze i
bardziej surowe w porownaniu z tymi, ktore potem widzielismy na
Tajwanie: tam wszystko az kapalo od zlocen. W swiatyniach ludzie modla
sie, klaniaja sie Buddhom, pala kadzidla, przynosza ofiary. Do
niektorych wchodzilismy tez i my, zdjawszy przedtem buty. [...]

Zjezdzamy na dol, do Kyong-Jiu: tam w okolicy jest mnostwo
historycznych zabytkow. Wszedzie tlumy ludzi, odswietnie ubranych,
wycieczki szkolne, wszedzie duze grupy tych mlodych mnichow-klerykow.
Jest to dlugi weekend, bo w piatek bylo swieto, Memorial Day, Swieto
Zmarlych Przodkow oraz poleglych na wojnach. Takie swieta sa tu dwa
razy w roku: wiosna i w zimie. Cmentarze, jakie widzielismy na wsi czy
w malych osiedlach, nie sa tu wydzielonymi terenami; groby sa rozsiane
w lasach i na wzgorzach i czesto widzi sie je z drogi. W takie swieta
rodziny udaja sie w gory i do lasow, na groby przodkow, i niosa im
koszyczki z jedzeniem. Tam zjadaja czesc z tego co przyniesli, a czesc
zostawiaja, i potem inni to jedza.

Jedziemy do pieknego parku nad jeziorem Pomun. Wszedzie chodza
odswietnie ubrani ludzie, mlode pary w strojach weselnych, i wszedzie
ci mlodzi mnisi. Zwiedzamy odrestaurowana letnia rezydencje krolow,
kopce z grobowcami krolow i wodzow Krolestwa Shillya, Muzeum Narodowe i
ciagle nowe swiatynie. Malo wiem o historii Korei, chcialbym wiedziec
wiecej. Jest to narod i kraj o parotysiecznej historii, o bardzo silnej
i ciagle zywej tradycji, bardzo odrebny i od Japonii i od Chin. Ludzie
pamietaja bardzo brutalna okupacje japonska, ktora trwala od 1910 do
1945, patrza na Japonczykow z gory i uwazaja ich za barbarzyncow. Mowia
nam tez, ze Japonki lubia sobie szukac mezow w Korei, bo uwaza sie, ze
sa dobrzy dla swoich zon. Nie mozemy powiedziec, ze w ciagu tak
krotkiego pobytu poznalismy dokladnie Koree czy Koreanczykow; ale dla
nas oni wszyscy byli niezwykle mili, goscinni, delikatni, pelni kultury
i godnosci. [...]

piatek, 5 czerwca

jest naszym ostatnim, pelnym dniem w Seulu. Po poludniu mam ostatni
wyklad, a wieczorem pozegnalny obiad z naszymi przyjaciolmi i
matematykami. Siedzimy dlugo, rozmawiamy, spiewamy - i obiecujemy sobie
spotkac sie znowu - moze w Bloomington. Dostajemy od naszych gospodarzy
rozne pozegnalne podarunki, tak pieknie obmyslane i wybrane. [...]

W sobote wieczorem lecimy do Taipei.

sobota - poniedzialek, 6-15 czerwca, Taipei, Taiwan, Republika Chinska

Wita nas na lotnisku Shieh Shyan-Chern. Byl on kiedys moim studentem, a
potem asystentem, w Indiana University. Jego zona, Jeaw-Mei, tez byla
moja studentka i bylem czlonkiem jej "Ph. D. Committee" (zrobila
doktorat z psychologii). Juz w Bloomington przyjaznilismy sie z nimi;
mimo ze byli oni wtedy jeszcze studentami, zapraszali nas czesto do
siebie na chinskie jedzenie. Teraz Shieh jest prezydentem firmy
komputerowej "Top Information System Corporation" a Jeaw-Mei, mala,
drobniutka, o zabawnie dzieciecym wygladzie, jest bardzo slynnym
profesorem psychologii w Cheng Chi University. Maja dwie coreczki, Jo-Y
i Jo-Ann. Przyjezdzaja do Stanow co najmniej raz w roku, zwykle do Los
Angeles, ale maja tez dom i dwa mieszkania w Indianapolis. [...]

Shieh wiezie nas do ich mieszkania. Taiwan jest krajem bardzo bogatym.
Cale bogactwo kraju pochodzi z pracy mieszkancow, bo zasobow
naturalnych jest tam niewiele. Zycie jest jednak jeszcze drozsze niz w
Korei, i chyba dwukrotnie drozsze niz u nas, w Bloomington. Mieszkanie
Shieh kosztowalo $600,000; miejsce na auto w garazu $80,000.

Nazajutrz, w niedziele, jedziemy z nimi do gorzystego parku poza
Taipei. Pada deszcz, ale spacerujemy pod parasolami. Zajezdzamy do domu
rodzicow Jeaw-Mei i zastajemy tam wiele osob z jej duzej rodziny; tacy
mili, ciepli, serdeczni ludzie. Jeaw-Mei ma cztery siostry i dwoch
braci i niektorzy z jej rodzenstwa mieszkaja w Stanach. Jedziemy do
miasta, na plac z pomnikiem na czesc Chang-Kai Sheka. Plac i pomnik sa
olbrzymie i monumentalne; po bokach sa budynki Teatru Narodowego i
Opery; tu ogladamy wystawe dawnych chinskich instrumentow muzycznych.
Na ten wielki plac ludzie czesto przychodza tanczyc i gimnastykowac
sie. Dzis pada deszcz, wiec tylko niewielka grupka mlodych ludzi i
dziewczat tanczy pod dachem. [...]

Taipei jest miastem mniejszym, ale duzo mniej czystym i porzadnym niz
Seul, a ludzie nie sa juz tak ubrani nieskazitelnie jak w Korei. Dzieci
szkolne sa jednak w mundurkach - i to nam sie bardzo podoba. Tak jak w
Korei, dzieci pracuja bardzo duzo, a w niedziele widzi sie je, jak po
poludniu ida do bibliotek. Ulice sa potwornie zatloczone autami i
skuterami; czasem na jednym skuterze jedzie, balansujac, cala rodzina:
tata, mama i dwoje a nawet troje dzieci. Powietrze jest niedobre i
pelne kurzu.

Wzdluz prawie wszystkich ulic (oprocz najbardziej reprezentacyjnych),
przy kazdym prawie domu, sa roznego rodzaju miejsca, gdzie mozna cos
zjesc, gdzie jedzenie jest przyrzadzane czesto po prostu na chodniku.
Tak jest od wczesnego ranka do poznej nocy. Shieh i Jeaw-Mei wlasciwie
nie gotuja w domu (moze czasem gotuja ryz), ale zjezdzaja na dol winda
i przynosza z ulicy gotowe rzeczy - nawet na sniadanie, zwlaszcza w
soboty i w niedziele, gdy jadaja wiecej rano. Oto co nam przynosili na
sniadania: mleczka z soi i z ryzu: cieple, metnawe plyny w plastikowych
woreczkach (zwyklego mleka prawie sie tu nie pije i jest ono bardzo
drogie); cieple pierozki; "sea food" roznego rodzaju; makarony z
ostrymi sosami; ciasto smazone w tluszczu; na koniec zupka z tlustymi
kawalkami wieprzowiny, nawet ze skora. O chinskim jedzeniu mielismy tak
jak kazdy, jakies pojecie wyrobione na podstawie chinskich potraw,
ktore jadamy (czy nawet gotujemy) u siebie. To jednak, co smakowalismy
w Taiwanie, bylo czyms bardzo, bardzo roznym. To chinskie jedzenie jest
tez zupelnie inne niz jedzenie koreanskie: jest ono, w przeciwienstwie
do jedzenia w Korei, bardzo tluste, mniej ostre; i, musimy sie
przyznac, ze naogol nie bardzo nam ono smakowalo. Wlasciwie, ze
zwyczajnego jedzenia chinskiego, to tylko ryz i herbata ("tcha") nam
smakowaly. A raz jednej potrawy zupelnie nie moglismy tknac: byly to
ugotowane jajka z gotowymi juz do wylegniecia sie z nich kurczaczkami -
pachnialo to okropnie. Serwowali to studenci Jeaw-Mei na "party", ktora
wydali dla niej po zakonczeniu egzaminow; nawet jednak ona tego nie
jadla. [...]

Przez nastepne nasze dni w Taiwanie, Shieh i Jeaw-Mei woza nas po
miescie i okolicy, pokazuja muzea, parki, zabytki i swiatynie. Te
ostatnie sa tez zupelnie inne niz koreanskie: sa po chinsku, do
szalenstwa, ozdobne, z wystajacymi smokami i potworami, kapiace od
zlota, pachnace kadzidlami. Do swiatyn wchodzi sie w butach, nie tak
jak w Korei. W swiatyniach i na dziedzincach panuje jakby wieczny
jarmark, odpust, ale jednoczesnie i pelen spokoju, nastroj. Ludzie
siedza, kontempluja, rozmawiaja; wzdluz stolow z przegrodkami, jakby
kantorkow, siadaja przed mnichami i prosza o porady zyciowe; do swiatyn
przynosza dla Buddhow jedzenie w koszyczkach; pala kadzidla, klaniaja
sie, klekaja i schylaja sie do ziemi; modlac sie rzucaja na ziemie
drewniane jakby polksiezyce, aby z tego wrozyc, co im Buddha powie.
Dary i jedzenie, ktore jedni ludzie tam przyniosa, moze potem zabrac
kazdy, kto tego potrzebuje; jezeli sie chce, mozna za to zostawic dla
swiatyni i mnichow jakas ofiare - ale to nie jest konieczne. Bardzo
niezwykly i urzekajacy jest tam nastroj. Przed swiatyniami kobiety
sprzedaja rozne przekaski, cieply makaron, zupki, herbate do picia czy
na wage. Najslynniejsza taka swiatynia, "Long San S" jest w najstarszej
dzielnicy Taipei. Bylismy tam wieczorem - a potem poszlismy obok do
slynnego "Snake Market". Jest to dluga, waska uliczka, "Snake Alley"; a
wzdluz niej stragany z roznego rodzaju "sea food" (ryby, muszle,
krewetki, osmiornice, slimaki), ale przede wszystkim jest mnostwo
straganow z wezami. Weze sa na miejscu zabijane, wieszane; spuszczaja z
nich krew, a potem te krew (czasem zupelnie przezroczysta, czasem
rozowa czy czerwonawa) podaja, zmieszana z alkoholem, w kieliszkach do
picia. Nie probowalismy tego. Mozna tez od razu zjesc potrawy i zupki z
miesa wezowego. Przy straganach i sklepikach trzymane sa rozne
egzotyczne zwierzeta i ptaki; w jednym byla malpa na lancuchu, ktora do
wszystkich wyciagala reke do uscisku - i my wszyscy przywitalismy sie z
nia w ten sposob. Niesamowite to bylo i niezwykle. [...]

Droga powrotna, mimo tak dlugiego lotu, z ladowaniem w Seulu, i bez
zmiany dnia, przeszla zdumiewajaco gladko. Od powrotu naszego uplynal
juz miesiac; ale ciagle wspominamy nasza podroz; wspominamy piekna
Koree; niezwykly Taiwan; i te bezgraniczna goscinnosc i serdecznosc,
jakiej doznalismy od naszych tamtejszych przyjaciol. Byl to inny,
niezwykly swiat: tak zupelnie rozny od wszystkiego, co dotychczas
widzielismy: od Europy, od Ameryki, od Australii czy Nowej Zelandii.
Tamte kraje sa krajami zachodnimi; Korea i Taiwan to jest Orient, swiat
zupelnie odmienny, z odmiennymi zwyczajami, jedzeniem, kultura, z calym
zyciem. Bylo to troche cos takiego jak swiat basni i snow z
dziecinstwa. Bez przesady mozemy powiedziec, ze od powrotu ciagle
zyjemy tym, co tam widzielismy: myslimy o tym, mowimy, snia nam sie te
kraje po nocach.]

Jan Jaworowski
_______________________________________________________________________

[Zycie Warszawy, 13.07.1992]

Andrzej Markowski

                          DE-, RE- I OSZOLOMY
                          ===================

Szybkie zmiany w polskiej rzeczywistosci, zwlaszcza politycznej,
znajduja odzwierciedlenie w jezyku. Najbardziej typowym tego przykladem
jest powstawanie nowych wyrazow, ktore nazywaja, lub na nowo
interpretuja zjawiska zycia publicznego. Nowe wyrazy, czyli neologizmy,
sa tworzone wedlug okreslonych wzorow z czastek wyrazowych juz w jezyku
uzywanych, choc niekoniecznie polskich.

Mozna zaobserwowac dwa zupelnie rozne typy neologizmow - jeden
charakterystyczny dla jezyka uzywanego przez politykow w wystapieniach
oficjalnych, drugi - dla politycznej polszczyzny potocznej.

Cecha charakterystyczna pierwszego typu neologizmow jest dazenie do
naukowosci. Do ich tworzenia uzywa sie czastek obcych, dodawanych do
takze obcych wyrazow, juz przyswojonych polszczyznie. Dwie czastki,
ktore robia kariere, to de- i re-. Sa one dodawane do rzeczownikow,
najczesciej pochodzenia lacinskiego, zakonczonych na -eja, -sja. Sam
ten sposob tworzenia wyrazow nie jest nowy. Wyrazow takich jak
decentralizacja, dekonspiracja, dekolonizacja czy reemigracja,
retransmisja jest w polszczyznie kilkadziesiat, a jesli doliczyc do
tego liczne terminy naukowe (np. deflegmacja, dejonizacja,
depalatalizacja) - ponad setka. Latwo zauwazyc, ze wlasciwie kazdy
wyraz zakonczony na -acja, oznaczajacy jakis proces lub czynnosc, moze
zostac poprzedzony przedrostkiem de-. Powstanie wowczas wyraz
"oznaczajacy odwrotnosc, przeciwienstwo, zaprzeczenie; pozbawienie,
redukcje czegos, co oznacza drugi czlon" tego slowa, jak informuje
najnowszy slownik jezyka polskiego. Do wielu slow na -acja mozna tez
dodawac przedrostek re-, a calosc bedzie wowczas znaczyc "powtorzenie
czynnosci, wykonanie czegos na nowo, znow, ponownie, powtornie". Nic
wiec dziwnego, ze tak szybko weszly do jezyka slowa desowietyzacja,
dekomunizacja i rekomunizacja.

Nie wszystkie nowe slowa, tworzone w opisany sposob, maja charakter
powazny, sa uzywane serio. Aleksander Malachowski wymyslil ironiczna,
ale udana jezykowo dekretynizacje, ktos inny utworzyl rowniez ironiczna
"olszewizacje kraju" i mozna sie spodziewac, ze wkrotce pojawi sie
deolszewizacja i reolszewizacja. No coz, polski system slowotworczy
jest bardzo rozbudowany i otwarty na nowosci.

Inaczej wyglada tworzenie nowych wyrazow w drugiej warstwie jezyka, o
ktorej wspomnialem - w polszczyznie potocznej. Tu mamy komuszenie i
odkomuszenie, a takze solidaruchow i oszolomy. Podstawa do utworzenia
rzeczownika komuszenie jest czasownik komuszyc (chyba jednak rzadko
uzywany), a ten z kolei pochodzi od modnego, ekspresywnego slowa
komuch. Odkomuszenie to potoczna wersja dekomunizacji, wersja
emocjonalna i udana, zywa, w przeciwienstwie do "naukawego" slowa
oficjalnego.

Do wyrazu komuchy nawiazuje neologizm solidaruchy. Ten sam, co w
rzeczowniku komuch przyrostek -uch, nadaje tej nazwie wyraznie
pogardliwy charakter. Negatywne zabarwienie uczuciowe, choc moze juz
nie tak mocne, jak solidaruchy, maja oszolomy. Slowo to stale slychac w
liczbie mnogiej, liczba pojedyncza to (chyba) ten oszolom. Slowo
powstalo od czasownika oszolomic i ma chyba dwa znaczenia:
1. wystapienie polityka, ktore oszalamia, poraza sluchaczy pokretna
logika i "pomieszaniem z poplataniem", nie pozwala tez na nie szybko i
racjonalnie zareagowac, i 2. polityk specjalizujacy sie w takich
wystapieniach.

Jaki wniosek mozna wysnuc z tych rozwazan o neologizmach? Mysle, ze
dopoki w polszczyznie oprocz pretendujacych do naukowosci
pseudoterminow na de- i re- powstaja spontanicznie ich parodie (takie
jak dekretynizacja) i potoczne, dosadne okreslenia tego, co dzieje sie
w polityce, dopoty nie musimy sie obawiac o stan naszego jezyka, a
takze zdrowy rozsadek ludzi, ktorzy tak sie nim posluguja.

_______________________________________________________________________

[Przekroj nr 2456, 19 lipca, 1992]

M. K.

                KOLCE "KUSEGO" I KOSZULKA KLOBUKOWSKIEJ
                =======================================

Niewielu juz kibicow pamieta Marie Kwasniewska, ktora na olimpiade w
Berlinie jechala z nadzieja wywalczenia zlota w rzucie oszczepem, razem
z Eugeniuszem Lokajskim, najlepszym zawodnikiem w tej dyscyplinie na
swiecie w 1936 roku. Pani Maria machnela tylko 41,80 m i przywiozla
brazowy krazek. Po wojnie przekazala go jako depozyt do Muzeum Sportu i
Turystyki w Warszawie, razem z apaszka, ktora miala wtedy zawiazana na
szyi. Oba eksponaty lezaly pod szklem i cieszyly oczy zwiedzajacych do
czasu, kiedy regionalne muzeum w Lodzi namowilo lodzianke Kwasniewska,
zeby im przekazala medal z Berlina. W warszawskim muzeum jest juz tylko
apaszka, medal rozplynal sie w Lodzi. Za to po faworycie Lokajskim
zostaly wspaniale pamiatki - oszczep, dowod osobisty, legitymacja AWF-u
i oryginalny nekrolog o ekshumacji zwlok wielkiego sportowca poleglego
w Powstaniu Warszawskim.

Warszawskie Muzeum Sportu i Turystyki nalezy do najbogatszych w Europie
w eksponaty i najbiedniejszych w srodki na wlasne utrzymanie. Od kilku
miesiecy zaprzestalo kupowania eksponatow i zeby nie zamknac ekspozycji
i nie oglosic upadlosci, oddaje polowe dotychczas zajmowanej
powierzchni wlascicielowi, klubowi sportowemu "Skra". Taka bieda moze
liczyc tylko na dary, przekazy i depozyty. Wielcy, sredni, a nawet
maluczcy, ktorym powinno zalezec na reklamie ich dorobku, nie kwapia
sie z przekazywaniem trofeow czy tez nawet tak banalnych czesci
garderoby jak majtki. Nie odpowiadaja na pisemne prosby, ignoruja
telefony i omijaja muzeum. W ostatnich latach tylko jednemu sportowcowi
niezmiernie zalezalo, zeby miec w nim swoj wlasny kacik z trofeami. Im
gorecej namawial, tym ostrzej sprzeciwial sie prokurator. W koncu Jerzy
Pawlowski zabral swoje pamiatki i zostawil tylko jeden puchar. I w ten
sposob po szabliscie wszechczasow i szpiegu, ktory do podobnego tytulu
nie dorosl, gdyz dal sie rozpracowac towarzyszom radzieckim, pozostal
jakis slad. Nie ma go po innym szermierzu, Witoldzie Woydzie. W dobrym
czasie wyjechal do USA, a do muzeum zglosila sie mama i odebrala
wszystkie zlozone w depozyt pamiatki. Mozna je ogladac w prywatnej
galerii zaoceanicznej posiadlosci srebrnego druzynowego medalisty z
Tokio. Podobnie postapil Egon Franke.

Przy wertowaniu kartotek eksponatow zauwazyc mozna pewna prawidlowosc.
Zywi nie sa sklonni do darowizn, po dlugich namowach decyduja sie na
przekazanie jednego lub dwoch medali w depozyt, ale najczesciej
odmawiaja. Mozna by wymienic wiele nazwisk, lecz nie sposob wymienic
wszystkie. Poprzestanmy na Jozefie Grudniu, bokserze i medaliscie
olimpijskim. Nie przekazal nic, choc byl czlonkiem rady muzeum. Nie ma
sladu po innym dzentelmenie piesci - Zbigniewie Pietrzykowskim i
mieszkajacym w zasiegu jazdy autobusem Jacku Wszole. Z zyjacych
wyjatkiem byla Stanislawa Walasiewiczowna. Sama przywiozla ze Stanow
medale, dyplomy proporczyki, srebrny sygnet. Miala przywiezc jeszcze
mase innych rzeczy. Nie zdazyla, zginela z rak psychopaty.

Przedwojenni olimpijczycy z checia przekazywali swoje trofea i te
ciaglosc podtrzymywal Wunderteam, dlatego mozemy ogladac pantofle
Krzysztofiaka, oszczep Sidly i inne pamiatki oraz sprzet. Po odejsciu
Wunderteamu juz tylko pojedynczy sportowcy nie skapili sprzetu lub
czesci garderoby. Ewa Klobukowska przekazala na wlasnosc koszulke z
olimpiady w Tokio, Slusarski tyczke, Szurkowski koszulke, ale nie z
olimpiady, lecz z Wyscigu Pokoju, Szydlowska kompletny stroj
olimpijski, Kocerka wioslo. Szukalem "zlotej" pilki druzyny Gorskiego z
Monachium. Nie ma. Jest pilka mundialowa z autografami, ale oszukana,
bo nowa. Te skopana ktos przechowuje w zaciszu domowym.

Hojne sa rodziny zmarlych i zamordowanych. Duzo pamiatek przekazala
siostra Janusza Kusocinskiego. Kolce, stoper, dziennik treningowy,
sygnet, ksiege z pamiatkowymi wpisami znanych ludzi z okresu
miedzywojennego, itd. Wiele eksponatow jest po braciach Kucharach, a z
ostatnich darowizn - po Kazimierzu Deynie. Wniosek nasuwa sie sam.
Musimy poczekac, az wielcy odejda na wieczne igrzyska i dopiero wtedy
bedziemy mogli obejrzec medale i trofea po ... Darujmy sobie to
wyliczanie. Liczmy na nasza ekipe w Bracelonie. Moze ktorys z
medalistow, zanim wyrzuci skarpetki do smietnika, uswiadomi sobie, ze
maja one wartosc pamiatki olimpijskiej, a moze nawet narodowej. A to
juz zalezy od kruszcu medalu, z jakim wroci do kraju.

_______________________________________________________________________

Redakcja "Spojrzen": Jurek Krzystek (krzystek@u.washington.edu)
                     Zbigniew J. Pasek (zbigniew@engin.umich.edu)
                     Jurek Karczmarczuk (karczma@frcaen51.bitnet)
                     Mirek Bielewicz (bielewcz@uwpg02.uwinnipeg.ca)
stale wspolpracuje:  Maciek Cieslak (cieslak@ddagsi5.bitnet)

Copyright (C) by Zbigniew J. Pasek 1992. Copyright dotyczy wylacznie
tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem
zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu.

Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji.

Prenumerata: Jurek Krzystek. Numery archiwalne dostepne przez anonymous
FTP, adres:  (128.32.123.30), directory:
/pub/VARIA/polish/dir_spojrzenia

____________________________koniec numeru 37___________________________